Wells wiedział, że pierwszym, co zrobią Strażnicy, kiedy już go złapią, będzie zaprowadzenie go do Kanclerza. Do jego ojca. Ostatniej nocy praktycznie nie spał, analizując w głowie, co mu powie, czego nie powie. Dopóki nie podszedł dziś do tego ostatniego drzewka na Arce, dopóki nie podniósł ręki, by do niego sięgnąć... wydawało mu się, że wszystko ma dobrze przemyślane. Że nie będzie dla niego żadnym problemem stanąć twarzą w twarz ze starszym Jahą i pewnie spojrzeć mu w oczy. Teraz... teraz już nie był tego taki pewien. Teraz, kiedy stawał przed ojcem skuty kajdankami, z dwójką Strażników przy każdym boku, którzy także kiedyś widzieli w nim spory potencjał, a teraz nawet nie próbowali mu dodać otuchy... Wells nie potrafił podnieść spojrzenia na Theloniousa. Zamiast tego krążył nim po meblach i przedmiotach znajdujących się w ich wspólnej kwaterze. Jakby próbował wszystko dobrze zapamiętać. Powoli też zaczynał sobie zdawać sprawę z tych konsekwencji swojego czynu, o których wcześniej nawet nie pomyślał. Już więcej nie zobaczy tego miejsca. Już więcej nie będzie spał w swoim łóżku. Być może nie będzie miał szansy w końcu zdecydować, czy chce pójść własną ścieżką, czy jednak podążyć śladami Kanclerza. Istniała również możliwość, że nigdy więcej nie zobaczy swojego ojca... Nie mogli być przecież w stu procentach pewni, czy na Ziemi można żyć. Kto wie, być może jego chęć chronienia Clarke sprowadzi na niego śmierć? Pomimo tego wszystkiego wciąż był jednak gotów na te wszystkie poświęcenia. Wcale nie zaczynał żałować tego, co zrobił. Może jedynie tego, że przy okazji musiał zawieść ojca...